Bez nazwy

Matki chorują ostatnie.

Matki chorują ostatnie – przeczytałam w komentarzu pod postem na Facebooku, w którym narzekałam na podłe wirusy – sprawców choroby F. i Męża, jednocześnie tłumacząc tym swoją nieobecność na blogu. „Może nie będzie aż tak źle…”- myślałam, spoglądając na zaczerwienione oczy synka i wycierając mu kolejnego gluta wypływającego z nosa. „Ja nie zachoruję, prawda?” – szukałam wsparcia w Mężu, aplikującym sobie kolejną dawkę przeciwzapalnych i przeciwgorączkowych leków. Dzisiaj już wiem, że jak 2/3 rodziny choruje, to jest wysoce prawdopodobne, że pozostała 1/3 też padnie pod ostrzałem wirusów. Niestety. Matki chorują ostatnie.

W sumie trudno się nie zarazić, łamiąc wszelkie zasady bezpieczeństwa i higieny. Przebywanie z chorymi w jednym mieszkaniu non-stop, wspólne posiłki z kichaniem przy stole, zespołowe gry i zabawy pomiędzy kaszlnięciami, tulenie i noszenie na rękach (spróbujcie odmówić takim słodkim oczom malucha), a na koniec jeszcze spanie z chorymi w jednym łóżku. Na co ja liczyłam? Że mam system odpornościowy ze stali i żaden wirus nie da rady przejść…?  Taaa… Zrezygnowałam z buziaków w zakichany nos F., ale widać to było za mało… ;)

Matki chorują ostatnie. A to znaczy, że gdy Mąż już nie będzie podjadał tabletek między posiłkami i wróci do pracy, a maluch zacznie odzyskiwać chęci i siły do „brykania jak mała koza” (to tekst lekarza, więc chyba wie co mówi), matka będzie w swojej chorobie sama.

Wyzdrowiały Mąż wspomnienia o chorobie zostawił daleko za sobą i wrócił do biura. Niespełna rocznemu F. o chorobie przypomina jeszcze kilka wielkich glutów w niewielkim nosie, ale samopoczucie ma już świetne – idealne do szaleństw po całym domu. A ja…? Ja sobie jakoś radzę. Ze wskazaniem na „jakoś”.

Nie ma tego złego… Zatoki przypominają o sobie przy każdym schyleniu się do lub po F., czyli co jakieś 5 minut. Teraz dokładnie wiem gdzie mam zatoki! Roztargnienie wywołane podwyższoną temperaturą również dba o moją kondycję fizyczną – 3 razy wracałam się przy śniadaniu po kubek, za każdym razem zapominając po co poszłam. To tylko śniadanie, a posiłków w ciągu doby jest 5, więc jak tak dalej pójdzie to się trochę nachodzę. Tylko nie wiem co dobrego znaleźć w ciągłym wycieraniu nosa

Do tego wszystkiego jest jeszcze jakieś fatum, dziwna zależność pomiędzy ilością niesamowitych rzeczy, które zaplanowaliście sobie całą rodziną, a prawdopodobieństwem zachorowania. W sensie im bardziej cieszycie się na wspólny czas, im więcej rzeczy sobie zaplanujecie to tym większe jest prawdopodobieństwo, że przyplącze się jakaś choroba. Wirusy to po prostu wyczuwają i im bardziej się cieszycie tym bardziej atakują wirusy. Jestem pewna, że tak to działa.

Mieliśmy mieć całe 3 dni dla siebie. 3 dni tylko my: ja, Mąż i F., bez pracy, bez obowiązków, tylko zabawa i relaks! Odwiedziny u dawno niewidzianych znajomych, spacer po starówce, obiad na mieście i ha! coś na co czekaliśmy prawie 2 miesiące! Odbiór i rejestracja samochodu, a przy okazji wymiana prawajazdy, bo od ślubu jakoś jeszcze się nie zebrałam (tak wiem, że to prawie 5 lat :P ). Sami zobaczcie – to nie mogło się udać

Podobno weekend jest tak dobry jak plan b, który się na niego przygotowało ;) Ograniczyliśmy więc spotkania ze znajomymi, których moglibyśmy zarazić, w zamian mieliśmy wizyty u lekarzy. Długi spacer zamieniliśmy na wyjście do apteki. Do codziennych harców po mieszkaniu dodaliśmy wycieranie glutów i aplikowanie lekarstw. Nawet film obejrzeliśmy w domu („Everest” polecam!). A co! A jak tylko F. poczuł się dużo lepiej to Mąż spakował mnie w jeszcze-stary-samochód i urząd odwiedziliśmy, żeby auto zarejestrować.   Bo akurat tego Mąż by mi nie przepuścił, pewnie na rękach półżywą by mnie wniósł i pomógł długopis utrzymać, żebym tylko dała radę podpisać się tam gdzie trzeba tyle razy ile powinnam ;)

Co prawda po odbiór samochodu Mąż pojechał już sam, nie do końca wyzdrowiały, więc mam nadzieję, że nikogo nie zaraził. Ja natomiast auto zobaczyłam dzień później – nie miałam już siły wychodzić z cieplutkiego mieszkania, odwijać się z koca, odkładać kubka z gorącą herbatą…

Nie było źle… i wiecie co, wy głupie bakterie, wirusy i inne zarazki? Na ten weekend też wymyślimy sobie coś super! Bo F. zdrowy, Mąż zdrowy i ja z każdym dniem czuję się coraz lepiej! :)

P.S Piszę sobie notkę, F. śpi, Mąż wrócił z pracy i mówi: „O! Na bloga piszesz! O samochodzie?”…. Pffff takie to było dla niego ważne, a ja po pierwszych samodzielnych kilometrach w nowym aucie wcale mu się nie dziwię :P