work

24h – 7 dni w tygodniu. Non stop. Od poniedziałku do niedzieli! Bez urlopów i dni wolnych

Kiedyś mój dzień wyglądał mniej więcej tak: śniadanie, praca, obiad, resztka pracy i mniej więcej od 17 wolne. Wolne czyli czas na to, co tylko chcę: kawiarnia, kino, restauracja, książka, gra, film, spotkania ze znajomymi…. itp. Teraz trochę się zmieniło.

Każdy dzień z F. jest inny i niepowtarzalny. Wszystko zależy od humoru mojego i F., a i od pogody trochę też. Na szczęście są małe i większe schematy, których staramy się trzymać. Dzięki tym schematom my (ja, Mąż i Kot) oraz F. mniej więcej wiemy czego i kiedy się spodziewać. A teraz do rzeczy – opowiem Wam jak wyglądają nasze codzienne 24h – 7 dni w tygodniu. Od poniedziałku do niedzieli!

No nie, skłamałam. Weekendy są fajniejsze. Mąż nie idzie do pracy :)

Dzień zaczynamy w okolicach 7 (+/- 30 min.). Nie muszę nastawiać budzika, bo ten naturalny działa jak na razie w 100 proc. – F. budzi nas każdego dnia o tej samej porze. Jego poranne nawoływanie o towarzystwo do poznawania świata zaspokaja Mąż, a dla mnie to okazja, żeby się ubrać, spiąć na szybko włosy i podkręcić tuszem rzęsy. To taka chwila w 100% dla mnie, a następna dopiero wieczorem. Mąż w tym czasie bawi się ze swoim pierworodnym, zmienia mu pieluchę i jednocześnie ścieli łóżko (a mówią, że mężczyźni są jednowątkowi… – widać wystarczy dobra motywacja).

Potem zamiana – Mąż robi dla nas śniadanie i stroi się do pracy, a ja przejmuję honorową wartę przy F. Jemy i opiekujemy się Młodym jednocześnie lub na zmiany. Albo wcale nie potrzebuje naszego zaangażowania, bo właśnie złapał się za stopę, albo trafił zabawką do buzi :)

Gdy na zegarku ok. 9.00. Mąż idzie do pracy, a ja zostaję z F. i zaczynamy podbijać świat! F. zaczyna zazwyczaj od jedzenia i drzemki, więc to dla mnie świetna okazja, żeby zabrać go na rundkę piekarnia-bazarek-spożywczak – przecież do podbijania świata potrzebna jest energia! I niemalże codziennie staję przed dylematem co kupić, żeby było smaczne i nie uczulało, a do tego wszystkiego żeby było różnorodnie, a nie dzień w dzień to samo. I przyznam, że wcale nie jest to łatwe zadanie. Nie zawsze też się udaje i czasem alergia nas pokonuje. Ale dziś nie o tym…

W zależności od dnia, F. śpi albo 1,5h albo 30 minut. Ta druga opcja jest częstsza. Znacznie częstsza. Właściwie to ostatnio ta 30 minutowa drzemka przeważa i wtedy już rozbudza się na zakupach. Wytrzymuje jakieś 5 minut leżenia w wózku i domaga się wzięcia na ręce, żeby móc poobserwować miejsca, w które go wywiozłam.

Nie wiem czy wiecie jak brzmi takie „domaganie się” w wykonaniu 3,5 miesięcznego mężczyzny. Ta jego prośba: „Ej Matka, weź mnie może podnieś, bo nie widzę gdzie jestem” brzmi mniej więcej tak: „AAAAAAA! AAAAAAAA! AAAAAAAAAAA! AAAAAAAAA!”. Więc biorę F. w jedną rękę, a drugą prowadzę wózek z zakupami w środku, przeklinając każde skrzyżowanie z wysokimi krawężnikami i tłumacząc synowi, że mógłby poleżeć jeszcze te 5 minut, a w tym czasie ja dużo sprawniej dojdę do domu. Jednak za każdym razem kiedy znowu próbuję odłożyć go do wózka, wiem, że jeszcze nie zrozumiał moich słów, albo zrozumiał, ale wcale mu takie rozwiązanie nie pasuje.

Do domu udaje nam się dotrzeć około 10.30 – 11. to pora na 3 posiłek F. I kolejną serię gier i zabaw. Pokój zamienia się wtedy w dżunglę, farmę albo szumiące morze. Udajemy odgłosy zwierząt: słonia, węża, foki, kota, psa, kaczki, krowy, czasem nawet traktora czy tam innego starego diesla. No dobra, głównie to ja udaję, a F się ze mnie śmieje lub ze mną. Sama nie wiem.

Mam też trochę czasu żeby coś zjeść. To wtedy F. uczy się chwytać inne przedmioty i swoje stopy. Jestem wtedy jednym okiem w kuchni a drugim w salonie (dobrze, że są połączone, to nie muszę uczyć się patrzeć przez ściany!) ;)

13. to godzina kiedy padam ja i F. Często padamy jednocześnie. A czasem zdarza mi się grać super bohatera. Wtedy wstawiam pranie, lub zdejmuję z balkonu to co już wyschło. Trochę sprzątam mieszkanie, bo od czasu do czasu trzeba. Zdarza się też, że F wkładam do wózka i idziemy na spacer nr 2. Na najbliższą ławkę, albo gdzieś po najbliższej okolicy. Wtedy też szukam przepisów na to, co można by ciekawego przyrządzić do jedzenia: bez jajek, bez mleka, bez wołowiny, bez cielęciny, bez soi, bez czekolady, bez kakao, bez cytrusów…. i od groma innych rzeczy. Lub idę na pogawędkę z właścicielem osiedlowego sklepu – a mamy o czym rozmawiać! Tak tak, o dzieciach głównie, bo jego syn jest tylko o 6 tyg. starszy od F. ;)

Potem koło 14.30 – 15 standardowa rundka: karmienie, przewijanie, poznawanie świata. Kilka fotek syna przesyłam do Męża. Niech patrzy, podziwia i tęskni :)

I tak odkrywamy z F świat na plecach, na boku, na brzuchu, na kanapie, na podłodze, na rękach. Aż do 18 kiedy to wraca Mąż.

Dla mnie to chwila wytchnienia od F. wtedy mogę jeszcze przygotować coś na szybko do zjedzenia, żeby nabrać sił na resztę dnia, która wcale nie jest mniej angażująca. Trzeba przygotować rzeczy do kąpieli, uzupełnić organizer koło przewijaka, żeby w trakcie zmieniania pieluchy nie zabrakło płatków kosmetycznych, wody, kremu, a tym bardziej samych pieluch :P Robię szybki remanent żeby móc sporządzić listę zakupów dla Męża – w końcu chodzenie do Rossmanna to jego działka, z pracy ma całkiem blisko i nawet już nie dzwoni, z pytaniami gdzie ma czego szukać :)

Od niedawna wkładamy F w nosidełko i idziemy na krótki spacer. Krótki, bo o 19 kąpiel, mycie wszystkich śmiesznych fałdek, dużego brzuszka, zaślinionych dłoni i króciutkich włosów. Potem jeszcze tylko wycieranie, kremowanie, zakładanie bodziaka, karmienie, uspokajanie i odkładanie do łóżeczka. Potem tylko branie na ręce, uspokajanie, nucenie kołysanek i odkładnie do łóżeczka, branie na ręce, uspokajanie, nucenie kołysanek i odkładanie do łóżeczka, uspokajanie, mruczenie i odkładanie do łóżeczka…. i tak do skutku, którym jest głęboki sen F.

A po 20, gdy F. już słodko śpi my mamy czas zjeść kolację. A potem mnóstwo czasu dla siebie. Ten czas dla siebie to rozmowy o tym jak minął dzień, snucie planów na przyszłość np. kiedy wreszcie F. Będzie bardziej samodzielny, albo kiedy pójdzie na studia… ;) Czas na zamawianie online brakujących rzeczy w domu i tych, które będą potrzebne już niebawem, na przejrzenie Facebooka i na rzut okiem na kilka ciekawych blogów. To również czas na napisanie notki o tutaj :) i oczywiście czas na szybki prysznic.

I tak mamy od groma tego czasu mniej więcej aż do 23 kiedy obydwoje padamy do łóżka, próbując szybko i efektywnie spać. Efektywnie, bo koło 1 pobudka na jedzenie, potem koło 3 pobudka na jedzenie i koło 5 pobudka na jedzenie, a później to już można spać i spać do 7! :D

Mniej więcej tak wyglądają moje kolejne dni i noce. Na zajmowaniu się F. Na patrzeniu z podziwem czego zdołał się nauczyć i jakie swoje możliwości odkryć z moją i Męża pomocą. Na wygospodarowywaniu krótkich momentów dla siebie, Męża, kota i niezbędnych rzeczy do i dla domu.

I dlatego zawsze tylko delikatnie uśmiecham się, gdy znowu ktoś zadaje mi pytanie dotyczące mojego powrotu do pracy.

P.S. Tak wyglądają nasze ostatnie tygodnie, jutro może wyglądać już to zupełnie inaczej. Ale za prof. Bartoszewskim powtórzę „Otóż życie nie musi być łatwe. Gorzej, jeśli jest nudne”. Moje nie jest najłatwiejsze i z pewnością nie jest nudne i to bardzo mi się podoba! :) W końcu jestem na urlopie… macierzyńskim! :)

A fotkę mam o stąd: kaboompics.com