rodzina

2015 – rok początkującej rodziny

Niezły był ten, właśnie mijający, rok 2015.

Zaczął się pełną parą od wielkich przygotowań do jak najlepszego przyjęcia nowego członka rodziny naszego pierwszego dziecka. Trzeba było pomalować pokój – no dobra, wcale nie „trzeba” ale poprzedni kolor był okropny i to był najlepszy, a zarazem ostatni moment, żeby go zmienić. Mieliśmy wtedy jeszcze chęci, czas i pieniądze ;). Po malowaniu przyszedł czas na kompletowanie wyprawki. Łóżeczko, komoda, wózek, ciuchy i cała masa innych niezbędnych rzeczy zaczynając od nożyczek do niemowlęcych paznokci, poprzez termometr do mierzenia temperatury wody na kąpiel, aż do bezliku tetrowych pieluch. Przyznam, że ten etap poszedł nam całkiem sprawnie – nie było takiej rzeczy, która była koniecznie potrzebna, a umknęła naszej uwadze i w środku nocy trzeba było jechać, żeby ją kupić lub bawić się w MacGyver i próbować ulepić ją z gumy do żucia i srebrnej taśmy klejącej. Po prostu szykowanie wyprawki dla niemowlaka wcale nie jest trudne. Tak minął styczeń i część lutego.

Po skompletowaniu wyprawki trzeba było również przygotować torbę do szpitala dla mnie. Razem z tym pakowaniem przyszło też wyczekiwanie i niepewność. Przyszedł też i strach o to, jak będzie ten wielki dzień wyglądał. Nigdy wcześniej nie wiedziałam jak to jest „rodzić” i „mieć skurcze”. Teraz poniekąd wiem to. Wiem też jak to jest mieć cesarskie cięcie. Wiem jak rodzi się dziecko i jak „kobieta” przechodzi przemianę w „matkę”. Chociaż to trudne to powiem Wam, że nie ma się czego bać – trzeba tylko zebrać wszystkie swoje siły i skupić się na tym jednym konkretnym zadaniu. Tak upłynęła reszta lutego.

Przyszedł marzec, a wraz z nim dzień, w którym F. przyszedł na świat i ten dzień zmienił nasze dotychczasowe życie. Może nie aż o 180 stopni, ale o 145 na pewno ;). Od marca kolejne miesiące roku upływają nam głównie pod znakiem zajmowania się naszym pierworodnym, wszystkie inne czynności zeszły trochę na dalszy plan – dalszy, choć wcale nie gorszy. Po prostu inny. Próbując odnaleźć się w nowej rzeczywistości część rzeczy robimy teraz w tzw. „,międzyczasie” albo „jednocześnie” opiekując się F.

Przejście w ten nowy porządek życia wcale nie było takie łatwe. Wracanie do siebie po ciąży i porodzie czyli tzw. „połóg”, nauka karmienia piersią, ale i cały bezlik mniejszych czynności, które na początku są niezłym wyzwaniem, a potem przeszły do porządku dziennego – jak wieczorna kąpiel F. czy dopasowanie jego małego stroju do warunków atmosferycznych (choć nad tym czasem jeszcze się zastanawiam i dzwonię na konsultacje do Męża ;) ). Na początku przecież samo wyjście na spacer było niezłą wyprawą, do której trzeba było się całkiem nieźle przygotować. Zna to pewnie większość początkujących matek. Dziś jesteśmy w stanie sprawnie spakować się zarówno na weekendowy wypad za miasto jak i tygodniowy urlop.

To przejście do nowej rzeczywistości jest też trudne dlatego, że ta rzeczywistość ciągle się zmienia i ewoluuje. Jeszcze kilka miesięcy temu jedyne co sprawnie wychodziło F.  to spanie, jedzenie i zapełnianie pieluchy. Potem zaczął siedzieć i siadać (a ja zaczęłam odróżniać od siebie te dwa pojęcia). Dziś raczkuje, podejmuje kolejne próby wstawania i stawia pierwsze kroki. Ba! Nawet zaczyna mówić. Wraz z rozwojem F. rozwinęły się i moje codzienne zmagania. Na początku zastanawiałam się czy F. rozbudzi się na spacerze i będę musiała nakarmić go na ławce w parku czy w restauracji (dziś co prawda karmienie w miejscach publicznych także nie jest moją ulubioną czynnością, ale zdecydowanie mniej się jej obawiam). Kiedyś też zastanawiałam się czy dam radę wziąć długi prysznic bez przerwy na karmienie. Teraz moje lęki dotyczą zupełnie innych aspektów – czy i jak zabezpieczyć szuflady, żeby ciekawski F. nie przytrzasnął sobie palców, albo jak mieć oczy dookoła głowy, kiedy chcę zrobić śniadanie, a F. nie ma zamiaru posiedzieć chwili w jednym miejscu.

I każde te dylematy są dla mnie tak samo ważne – zarówno te teraz jak i te sprzed pół roku. Dalej nie lubię słuchać „bardziej doświadczonych mam, które wiedzą lepiej” i ich złotych rad pt. „jak usiądzie to dopiero się zacznie”, „a jak stanie na nogi to już w ogóle będzie”, „a jak zacznie biegać to będziesz z utęsknieniem wspominać chwile kiedy tylko leżał”. Doświadczam tego co jest aktualne w danym momencie, cieszę się z tego co udało nam się całą rodziną osiągnąć i głowię się nad rozwiązywaniem aktualnych problemów – nie gorszych ani nie lepszych, od tych które były kilka miesięcy temu i od tych, które za kilka miesięcy się pojawią.

Są też dylematy i problemy, z którymi musiałam się w tym roku oswoić. To na przykład alergia F. – a raczej cały zestaw alergii czy też nietolerancji pokarmowych. Wielkim wyzwaniem było dla mnie kontynuowanie karmienia piersią i przejście na „dietę BEZ” – bez mleka, jajek, cytrusów, soi, wołowiny, orzechów, miodu i wszystkich przetworów z tymi alergenami. Czymś już całkiem normalnym dla mnie jest czytanie etykiet (od początku do końca, najlepiej dwa razy) i wypytywanie o składniki posiłków w restauracjach. Ciągle uważam, że mieliśmy ogromne szczęście trafiając na p.Ewelinę (tu o tym pisalam, klik!), która podjęła się zadania gotowania większej ilości jedzenia i podrzucania nadmiaru nam. Szczęście mamy tym większe, że nie zrezygnowała gdy na światło dzienne wyszły alergie. Ha! Co więcej okazało się, że ma w tej dziedzinie niezłe doświadczenie więc nie dość, że mamy pyszne i różnorodne posiłki bez alergenów to jeszcze często służy dobrą radą w rozszerzaniu diety wymagającego niemowlaka. To dla mnie niesamowite, że w tym natłoku obowiązków mogłam zrezygnować z tego jednego – codziennego przygotowywania posiłków. Teraz co prawda będę musiała powili się odzwyczaić (p.Ewelina przeprowadza się do nowego, lepszego i większego, ale jednocześnie dalej położonego mieszkania), ale wiem, że wrócę do gotowania z uśmiechem, bo mam mnóstwo czasu się do tego przygotować. I choć te alergie nie są już mi tak straszne, oswoiłam je i przyzwyczaiłam się do nich (Ba! Nawet śmiem twierdzić, że wniosły w nasze postrzeganie żywności wiele dobrego), to mam nadzieję, że F. szybko z nich wyrośnie.

Przyzwyczaiłam się też do mojej małej codziennej samotności – albo samodzielności, to brzmi zdecydowanie lepiej. Od narodzin F. spotykam się z mniejszą liczbą znajomych i członków rodziny. Od porodu na co dzień zazwyczaj jestem sama ja, ja i F. oczywiście. Rzadko kiedy jestem sama dla siebie i sama dla innych. Rzadziej też inni są dla mnie. Tak to już jest z niemowlakiem, że i mi ciężej gdzieś do kogoś pojechać, bo trzeba to zaplanować i zorganizować. Mniej chętnie wpadają też inni – bo nie chcą zawracać głowy, bo już nie mogą siedzieć do 2 w nocy, bo nie akceptują, że moja podzielność uwagi jest ograniczona, a jej większą część skupiam na opiece nad F., bo pozmieniały nam się priorytety i rozeszły drogi.

Teraz potokiem moich życiowych przemyśleń zalewam męża, czasem uzewnętrzniam się na blogu. Ale to drugie to tylko jak mam masę wolnego czasu ;) Mąż w tej nowej sytuacji też odnalazł się rewelacyjnie – jest świetnym ojcem i dobrym partnerem. Trudno mi pisać o tym, jaki był ten rok dla niego, jako początkującego ojca, ile wyrzeczeń i jakich wyzwań – ale wiem, że odnajduje się w tej roli znakomicie.

Wspólnie możemy podejmować ważne dla nas decyzje. W tym roku była to decyzja o naszej najbliższej rodzinnej przyszłości. Bardzo poważnie zastanawialiśmy się nad kupnem domu – takiego z kawałkiem ogródka i kominkiem, takiego wymarzonego. Sporo domów obejrzeliśmy, ale żaden nie był „właśnie tym”, w żadnym nie poczuliśmy tego czegoś i zaczęliśmy myśleć co dalej. Nie wiemy. Myślimy i rozmawiamy o tym często, opcji mamy do wyboru naprawdę dużo: bo może jednak jakiś dom w końcu nam się spodoba, a może kupimy po prostu większe mieszkania, a może nie w stolicy tylko w innym mieście, może w Polce, a może gdzieś za granicą – bo i taka opcja pojawia się w naszych dyskusjach. Nie wiemy.

I o ile oglądając domy nie poczuliśmy „tego czegoś” to zdecydowanie poczuliśmy to wsiadając pewnego dnia do zupełnie innego od naszego samochodu. Nasz stary, poczciwy Rover zaczął się psuć. My z przyzwyczajenia i z sentymentu zaczęliśmy go naprawiać i zastanawiać się gdzie jest granica tego naprawiania, gdzie w skarbonce będzie dno. Aż pewnego dnia stwierdziliśmy, że skoro nie wiemy gdzie i jak chcemy mieszkać to kupmy inny, większy, fajniejszy i sprawiający nam radość samochód i jeździjmy to tu to tam, może gdzieś nam się spodoba, może gdzieś zostaniemy. A może tak jeżdżąc zobaczymy, że jednak tu gdzie jesteśmy jest najlepiej. Tego dowiemy się w przyszłym roku ;)

Taki to właśnie był nasz rok. Rok starego małżeństwa (minęły nam już 4 lata od ślubu i 7 odkąd jesteśmy razem) i rok początkującej rodziny. I choć czasem boli to zderzenie oczekiwań od tego co nas zastało po narodzinach F. To tak cukierkowo powiem, że nie zamieniłabym tego roku na żaden inny i cieszę się z tego co mam, z tego co osiągnęliśmy całą rodziną. Są rzeczy, które chciałabym poprawić i ulepszyć – ale o tym napiszę w poście dotyczącym wyzwań na 2016 r.

P.S Jak tylko znajdę na ten nowy, kolejny wpis chwilę czasu ;)